Oblężenie Warszawy
2011-09-06Miałem 16 lat i byłem zupełnie beztroski, toteż 1 września 1939 r wiadomość o wybuchu wojny spadła na mnie jak grom z jasnego nieba! Zawiadomił nas o tym nasz sąsiad, inż. Hoyer, dyrektor techniczny fabryki w Ursusie. Przyszedł do nas już o 4 rano przynosząc wiadomość i jednocześnie wzywając mnie na posterunek LOPP (Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej), który miał siedzibę w jego domu. Usadowił mnie przy telefonie i kazał dzwonić na podany numer w razie nadejścia wiadomości o nalocie lotniczym.
Byłem zaspany i oszołomiony, ale jednocześnie dumny z pełnienia tak poważnej funkcji, co podnosiło mnie na duchu i pozwalało zachować powagę i zdecydowanie w działaniu. Po dziesięciu minutach przybyła wezwana mi do pomocy 14 letnia Zosia Marczewska. Po kilku spokojnych godzinach pierwszy szok minął, więc zaczęliśmy rozmawiać i żartować. Do końca dyżuru nie wydarzyło się nic godnego uwagi, poszliśmy więc do domu i oczekiwaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń.
Wieczorem znów nas wezwano, tym razem w większym gronie. Było nas czworo, najstarsza dziewczyna miała 15 lat i wydawała się nam nadzwyczaj mądra i zorientowana w sytuacji. Mieliśmy czuwać nad bezpieczeństwem rejonu, w którym przebywaliśmy i powiadomić posterunek LOPP w wypadku szczególnych wydarzeń. W głównej mierze mieliśmy zwracać uwagę na pojawienie się nieznanych ludzi - chodziło po prostu o szpiegów niemieckich, o których wiele się mówiło.
Następnego dnia napięcie wojenne wzrosło niesamowicie, lawina zdarzeń ruszyła!
Ojciec nasz otrzymał od kierownictwa Ministerstwa Komunikacji nakaz natychmiastowej ewakuacji na wschód. Już o godzinie 10 rano wyposażony w rower, plecak i zapas żywności wyruszył w drogę (prawdę mówiąc, sam nie wiedział, dokąd ma jechać i po co). O godzinie 12 matka nasza, z przerażeniem w oczach wpadła do domu, przynosząc wiadomość, że Niemcy mordują chłopców i w związku z tym istnieje konieczność ich ewakuacji. Nie orientowaliśmy się jeszcze wtedy, że była to celowa propaganda niemiecka, dążąca do pełnej destabilizacji naszego państwa, wywołania paniki i ogólnego bałaganu, co miało pomóc Niemcom w postępach wojennych. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak ucieczka chłopców, również na wschód. Wyposażony w rower, plecak, zapas sucharów i 50 zł(było to bardzo dużo, średnia pensja pracownika biurowego wynosiła ok. 80 zł miesięczne), pożegnałem się z matką i rodzeństwem, poprawiłem bagnecik harcerski na pasku, wsiadłem na rower i z Milanówka wyruszyliśmy w drogę.
Moim towarzyszem i opiekunem był pewien oficer rezerwy, który też wyruszał na wschód. Droga była miła i sympatyczna do samej Warszawy. Tam na przedmieściu, a raczej na granicy miasta, zdaje się, że przy Szczęśliwickiej, musieliśmy zsiąść z rowerów i paść na ziemię, zaczął się bowiem jeden z pierwszych niemieckich nalotów na Warszawę: Początkowo wydawało mi się to interesujące, miałem bowiem okazję obserwowania walki powietrznej naszych samolotów z bombowcami niemieckimi. Nasze ,,Karasie" wspaniale atakowały, a co najważniejsze na naszych oczach udało im się strącić jeden niemiecki samolot. Biliśmy brawo, jak w teatrze, nasz entuzjazm był tak olbrzymi, że dosłownie ze łzami w oczach biegliśmy w stronę zburzonych domów, chcąc ratować poszkodowanych.
Pierwsze zetknięcie z trupami i krwią było dla mnie makabryczne, mój opiekun musiał mnie długo uspokajać. W takiej atmosferze dobrnęliśmy do Chmielnej 35, gdzie opiekun mój zostawił mnie u miejscowego krawca, sam zaś ruszył w dalszą drogę.
Zostałem sam. Ulokowano mnie w olbrzymim pomieszczeniu, w którym znajdowały się bele pięknego sukna, ułożone estetycznie na regałach na wysokości ok. 1,3 metra tak, aby klient zamawiający ubranie mógł dokładnie obejrzeć materiał. Było tam około 50 bel, głównie sukna „bielskiego" - jak wyjaśniono mi - najlepszego z najlepszych.
Wydawało mi się, że będę miał dobre lokum. Na ulicy trwał wzmożony ruch, z głośników radiowych dochodziły komunikaty wojenne, coś w rodzaju (Warszawo????) „W-ko uwaga, nadchodzi" itp. Były to szyfrowane komunikaty wojskowe ostrzegające o nadchodzących nalotach lotniczych.
Po zjedzeniu zupki w pobliskiej restauracji dowiedziałem się, że młodzi ludzie, a w szczególności chłopcy, winni jechać na wschód, aby uchronić się w ten sposób przed spotkaniem z Niemcami. Z ciężkim sercem opuściłem moją nową siedzibę i wyruszyłem w dalszą wędrówkę, tym razem bez niczyjej opieki.
Jechałem przez Warszawę już z pełną świadomością, że jest wojna. Świadczyły o tym komunikaty wojenne, naloty lotnicze, strzały i wybuchy bomb. O ile pamiętam, był to 3 lub 4 września 1939 roku.
Na Pradze zatrzymałem się przy sklepiku spożywczym i kupiłem zapas bułek, które schowałem do plecaka i częściowo pod bluzę na gumce opinającej tułów.
Tak obarczony wyjechałem na wschodnie peryferie Warszawy. Znajdowało się tam pole pomidorów, a ponieważ byłem głodny i nie miałem nic do bułki, postanowiłem znaleźć jakiś dojrzały pomidor. Niestety, moi poprzednicy, a musiało ich być sporo, wszystko już zerwali. Pole było całkowicie zdeptane a resztki niedojedzonych pomidorów leżały porozrzucane wokół. Wychodząc z założenia, że na bezrybiu i rak ryba zerwałem jakiś zielony, niewyrośnięty pomidorek wielkości orzecha włoskiego i tym pożywiłem się gryząc suche bułki. Zegarka nie miałem, niestety, był to w okresie przedwojennym wielki luksus, toteż korzystając z doświadczeń harcerskich, posłużyłem się wskazaniami słońca. Było już po południu.
Wytoczyłem mój rower na szosę i kontynuowałem podróż. Szosa była zatłoczona tłumami uciekających w popłochu cywilów, wojskowymi, wozami zawierającymi cały -dobytek ludzi, często z przytroczonym do nich żywym inwentarzem. Panowała atmosfera beznadziejności i rozpaczy. Ludzie z przerażeniem spoglądali w górę, spodziewając się złowrogich ataków samolotów niemieckich, strzelających do wszystkiego, co się rusza.
Na tej szosie spotkało mnie pierwsze niepowodzenie. Podszedł do mnie polski żołnierz i zabrał mi mojego ukochanego „Łucznika", zostawiając w zamian swój rower z przebitą dętką. Byłem przerażony i zrozpaczony. Na domiar złego nadleciały samoloty niemieckie ostrzeliwując uciekających ludzi, którzy walili się na ziemię, jak łan zboża, pragnąc uniknąć śmierci. Ja wpadłem do przydrożnego rowu i wpakowałem rękę w ludzkie ekskrementy. Wody nie było w pobliżu, wycieranie trawą nic nie pomagało i choć suchy piach uratował sytuację, to byłem już tak przybity i zrozpaczony, że rozpłakałem się i szukając pociechy, sięgnąłem po ryngraf z Matką Boską Częstochowską, który Matka zawiesiła mi na szyi przed wyjazdem z domu. Uspokoiłem się i ruszyłem na przełaj w kierunku wiejskich chat, stojących w pewnej odległości. Będąc w odległości 100 metrów od pierwszej, ujrzałem ludzi wychylających się z okna, którzy krzyczeli coś, machając rękami w moją stronę. W pierwszym momencie nie zrozumiałem, o co chodzi ale po chwili usłyszałem słowa:
- Schowaj się do dołu, samolot za tobą!
Spojrzałem za siebie i ujrzałem niemiecki samolot myśliwski, zniżający lot i kierujący się w moją stronę. Szybko skoczyłem do znajdującej się obok głębokiej jamy, za której wydobywano piach i stanąłem pod nawisem gruntu, tak, że od góry byłem osłonięty i w tym samym momencie posłyszałem huk silnika i serię z karabinu maszynowego. Kiedy wychodziłem z dołu nie było już po nim śladu, tylko z dali dochodził huk silnika, widocznie szukał nowej ofiary.
Chłopi wyszli mi naprzeciw i kiedy zbliżałem się do chaty, żegnali się nabożnie, dziękując Bogu, że ocalił mnie od śmierci. Zaprowadzili mnie do stodoły i wskazali miejsce do spania. Byłem głodny, toteż bardzo się ucieszyłem, kiedy leżąc na sianie poczułem coś twardego pod sobą i sięgnąwszy ręką przekonałem się, że są to ulęgałki. Kolację miałem zapewnioną!
Noc mijała spokojnie, słychać było tylko w oddali głuche odgłosy wybuchających bomb i pocisków artyleryjskich. Atmosfera iście wojenna!
Było ciepło, temperatura dochodziła chyba do 18-20 stopni, deszcz nie padał. Ranek wstał ciepły i pogodny. Na podwórzu zaroiło się od podobnych do mnie wędrowców. Jakiś gość w wieku około czterdziestu lat nawoływał do pomocy przy zbieraniu opału i skubaniu gęsi. Na ramieniu miał opaskę z napisem „Polskie Radio" Zwracano się do niego per ,,Panie Stasiu". Poczułem do niego zaufanie i zgłosiłem się do pomocy. Pan Stanisław był zadowolony i w dowód tego obstalował mi u gospodyni talerz zacierek na mleku. Nie znosiłem zacierek, ale ponieważ byłem wściekle głodny usiadłem przy stole i spróbowałem potrawy. Tak bardzo mi zasmakowała, że ku swojemu zdziwieniu i aprobacie pana Stasia zjadłem trzy talerze i od tego czasu pokochałem zacierkę na mleku. Odtąd jadałem ją z rozkoszą, co mi na dobre wyszło, bo w czasie okupacji często nie było nic innego do jedzenia.
W tym obejściu przesiedzieliśmy prawie cały dzień. Zjedliśmy upieczoną gęś, która bardzo mi smakowała. Pan Stasio planował wyruszyć w dalszą drogę o zmroku. Ponieważ zaprzyjaźniliśmy się, więc zaproponował mi, abym mu towarzyszył.
Przed wyjazdem pan Stasio przyniósł sporą paczkę i wręczając mi jak świętość rzekł: - Pamiętaj, pilnuj tego, jak oka w głowie! To mój zapas tytoniu. Bez niego umrę! Nie umiem żyć bez tytoniu.! Przymocuj go do roweru, żeby nie zginął i odpowiadaj na każdy mój sygnał słowny „W a r s z a w a", którego będę używał w czasie marszu w tłumie ludzi.
Wzięliśmy swoje rowery i wraz z kilkunastoma innymi wędrowcami wyszliśmy na szosę, gdzie tłum ludzi kłębił się i huczał. Ponieważ w ciemnościach nie zagrażały ataki samolotów, więc ludzie zachowywali się swobodnie, energicznie prąc do przodu, żeby jak najszybciej wydostać się ze strefy zagrożenia. Po kilkunastu minutach pogubiliśmy się w egipskich ciemnościach, tym bardziej, że ruch był jak na Marszałkowskiej. Straciłem z oczu pana Stasia, ale wiedziałem, że kto jak kto, ale on będzie mnie szukał, zacząłem więc nasłuchiwać. Wkrótce rzeczywiście usłyszałem hasło „Warszawa", po kilkakrotnym odezwaniu się pan Stasio stanął przy mnie. Od tego momentu nie opuszczał mnie nawet na chwilę.
Marsz był nużący na skutek panującego wokół smrodu, tłoku i zgiełku. Tak wędrując, zbliżyliśmy się do jakiegoś miasteczka. Z daleka widać było światła, w powietrzu czuło się swąd spalenizny, droga stawała się twarda i równa. Kiedy zbliżyliśmy się bardziej, okazało się, że rzekome światła to po prostu dopalające się zgliszcza domów. Na ulicy leżały martwe, wzdęte już konie, świnie i inne zwierzęta, rozbite wozy, meble i sprzęt, domowy, wywleczone prawdopodobnie w czasie pożaru. Całe miasteczko (podobno był to Mińsk Mazowiecki), było wypalone i zniszczone. Wycofaliśmy się z obrębu rumowiska i szliśmy dalej obrzeżem miasta, szukając przy tym wody do picia. Niestety, studnie były puste i suche. Wodę najprawdopodobniej wypiły wędrujące tłumy ludzi, albo zużyto ją do gaszenia pożarów.
Pan Stasio słabł z pragnienia, więc kiedy natknęliśmy się na jakąś kałużę w zagłębieniu drogi (wyglądającą jak gnojówka), pan Stasio, mimo moich protestów, przez zaimprowizowany filtr z chusteczki do nosa rozłożonej na kałuży, pociągnął parę łyków cieczy. Pokrzepiony nakazał dalszy marsz.
Nad ranem dotarliśmy do jakiejś wsi, gdzie gospodyni pozwoliła nam przespać się w stodole. Sen był krótki i z przerwami, pan Stasio bowiem dostał biegunki. Latał jak oparzony
i pytał mnie ciągle, jak temu zaradzić. Poradziłem mu, że trzeba zdobyć czarne jagody. Gospodyni znalazła butelkę przecieru z czarnych jagód. Cały dzień pan Stasio kurował się nim i pod wieczór biegunka ustała. Pan Stasio dziękował mi serdecznie i w dowód wdzięczności kupił trzy litry mleka i dając mi je wraz z bochenkiem chleba rzekł:
- Jedz za siebie i za mnie, ja pozostanę przy swoich jagodach.
Nigdy w życiu nie wypiłem tyle mleka i nie zjadłem tyle chleba! Dzięki Bogu wcale mi to nie zaszkodziło. Przenocowaliśmy u gościnnych ludzi i następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Wędrując steczkami i zaroślami dotarliśmy do wsi Jakubin, lokując się tam na dłuższy wypoczynek. Zamieszkaliśmy w stodole. W dalszej drodze zamierzaliśmy osiągnąć miasteczko Kałuszyn. Niestety, z naszych planów nic nie wyszło, bowiem pod wieczór miejscowi chłopi, uzbrojeni w widły i kosy złapali niemieckiego szpiega. Zeznał on przed śmiercią, że Niemcy znajdują się ok. 5 km od Jakubina, zaś Kałuszyn jest już przez nich zajęty.
W zaistniałej sytuacji zadecydowaliśmy, że nie ma wyjścia, wracamy z powrotem do Warszawy! Ponieważ mój rower był uszkodzony, zostawiłem go na przechowanie do końca wojny. Niestety, nigdy tam nie wróciłem, rower przepadł!
Rozpoczął się mozolny powrót.
Następnego dnia pod wieczór znaleźliśmy się na przedpolach Warszawy od strony Grochowa, gdzie na przywitanie dostaliśmy serię pocisków artyleryjskich, które na szczęście wybuchły 200 metrów za nami. Po tym ostrzale nasza grupa, licząca ok. 30 osób skryła się w rowach na obrzeżu drogi. Mieliśmy szczęście, bo następna seria uderzyła tam, gdzie przed chwilą staliśmy! Po zapadnięciu ciemności dotarliśmy do granicy miasta, a następnie każdy udał się w stronę swojego domu. Ja dotarłem na Chmielną o północy. Pan Stasio zamieszkał na Złotej, tuż przy kinie Palladium, gdzie mieściły się magazyny żywności wojskowej. Dzięki temu mieliśmy ułatwione zaopatrzenie w artykuły spożywcze. Pan Stasio odwiedzał mnie dosyć często, ze względu na to, że przechowywałem jego zapas tytoniu. Byłem niepalący, więc zapas był u mnie bezpieczny. Utrzymywaliśmy tylko ten rodzaj kontaktu, będąc niezależni od siebie w innych dziedzinach, sami decydując o swoim postępowaniu i finansach.
Okazało się, że wróciliśmy w ostatniej chwili, od tego bowiem momentu zaczęło się oblężenie Warszawy. Nie mogę precyzyjnie określić daty, ale dla mnie w tych dniach zaczął się okres pełnej okupacji niemieckiej. Był to czas grozy dla wrażliwego młodego chłopca, przeżycia z tamtych dni przyczyniły się do ukształtowania mojej osobowości i pojęcia o czasach, w których przyszło mi żyć.
Ponieważ nie prowadziłem żadnych zapisków, więc nie mogę usystematyzować chronologicznie moich przeżyć, opowiem te, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
*
Jak już wspominałem, mieszkałem na Chmielnej 35, tam, gdzie obecnie znajduje się tablica pamiątkowa, informująca, że tu mieszkał i pracował odkrywca polskich złóż miedzi (nazwiska nie pamiętam). Być może obecnie zmienił się i numer ulicy, ale to było dokładnie w tym miejscu. W tamtym czasie vis-à-vis mojego domu mieściła się piekarnia „Napoleonka", w której, po jej zniszczeniu w czasie nalotu, zaopatrywałem się w omastę do chleba i suchych bułek (często z robakami w środku). Robaki wydłubywało się z bułki, smarowało ją omastą i zajadało ze smakiem. Omastę stanowiła marmolada malinowa, której zapas znajdował się w piwnicy zrujnowanej piekarni. Wchodząc tam kiedyś, wpadłem w beczkę do połowy napełnioną tą marmoladą. Tak „omaszczony" przetrwałem do końca oblężenia Warszawy. Co prawda ciągle przyklejałem się do różnych ławek, krzeseł itp., ale za to ładnie pachniałem, choć z myciem były ogromne kłopoty z powodu braku wody!
Silnie utkwiła mi w pamięci przygoda z łobuzami, którzy chcieli nas oszukać.
Mieszkałem przy pracowni krawieckiej, której właściciel opuścił Warszawę, chroniąc się, przed nalotami na prowincję i zostawiając swego pomocnika i służącą, aby opiekowali się mieszkaniem i pracownią. Pracownia przed wojną była wysokiej klasy i klientelę jej stanowili ludzie zamożni. Pewnego dnia przyszło do niej dwóch mężczyzn podających się za oficerów Wojska Polskiego i zlecili pomocnikowi krawca uszycie garniturów, ponieważ chcieli opuścić Warszawę po cywilnemu. Jako zapłatę zaproponowali 25 pięknie wyprawionych krokodylich skórek, wielkości 30 - 40 cm każda. Były bardzo piękne, miękkie, kolorowe i drogocenne, jak zapewniali oficerowie, przeznaczone do wyrobu damskich torebek. Jako zaliczkę zostawili 5 skórek, resztę mieli dostarczyć po uszyciu garniturów. Po ich wyjściu pomocnik krawca sprawdził prawdziwość ich słów. Skórki schowaliśmy pod obrusem, którym był przykryty stół w jadalni. Pomocnik krawca wraz ze służącą, która miała wykonywać pomocnicze prace, przystąpili do szycia. Ja miałem za zadanie patrolować schody i ostrzegać przed przybyciem niepożądanych gości. Co prawda nie rozumiałem, jacy to mogli być goście, ale pomocnik krawca, z którym już zdążyłem się zaprzyjaźnić, tak to określał. Robota szła jak z płatka. Zapasy sukna i dodatków krawieckich były spore, toteż kiedy w oznaczonym dniu zgłosili się oficerowie, gotowe ubrania już na nich czekały.
Mój przyjaciel, pomocnik krawca okazał się nie w ciemię bity i podejrzewał oszustwo, toteż przed przyjściem „oficerów" wyposażył mnie w pręt metalowy w gumowej osłonie, schował swój rewolwer do kieszeni, służącej zaś kazał robić raban na schodach, gdyby to okazało się konieczne. Klienci zjawili się o umówionej godzinie, przed przymiarką schowali pod obrus pozostałe należne 20 skórek, podziękowali za usługę w imieniu swoim i armii po czym żegnani uśmiechami otwierającego im drzwi pomocnika, opuścili pracownię. Wszystko odbyło się sprawnie i z uśmiechem na ustach. Natychmiast po ich wyjściu mój przyjaciel podbiegł do stołu, podniósł obrus i stwierdził, że leży pod nim zaledwie 5 skórek, tych dwudziestu, które „oficerowie" w naszej obecności wkładali, nie było! Pomocnik krzyknął:
- Adam, bierz rurkę i gazem za nimi!
Wypadliśmy z mieszkania i pędem pokonaliśmy schody, nie dotykając prawie nogami stopni, ześliznęliśmy się z nich po prostu. Wypadliśmy z bramy w momencie, kiedy dorożka, wynajęta przez klientów - oszustów już odjeżdżała. Podskoczyliśmy za nią i usadowiliśmy się na tylnej osi dorożki. Mój przyjaciel przykładając palec do ust dał mi znak, abym zachował ciszę. W momencie kiedy skręcaliśmy z Chmielnej w Nowy Świat, zauważyłem patrol żandarmerii, który starał się zatrzymać dorożkę. Rozległ się okrzyk: - Stój, bo strzelam! - I dorożka zatrzymała się. Mój przyjaciel skorzystał z tego i jak gdyby nigdy nic stanął nos w nos z klientami. Szybki ruch ręki jednego z nich i 20 skórek wróciło do prawowitego właściciela. Zrobione to było tak precyzyjnie, że żandarmi niczego nie zauważyli. Podszedłszy bliżej zaczęli sprawdzać zawartość dorożki. Kiedy zaczęli oglądać garnitury pomocnik krawca powiedział, że sam je uszył i dostał za swą usługę godziwą zapłatę. Żandarmi zwolnili nas, jednak szukając głębiej znaleźli całe paki damskich pończoch, sukienek, perfum itp. Widząc to szybko uciekliśmy, bowiem nie chcieliśmy się zaplątać w jakąś aferę. Wróciliśmy do domu i uraczyliśmy się .mocną czarną kawą i ciastem, które upiekła służąca. Nie wiedziałem, że po takiej porcji prawdziwej czarnej kawy tak dobrze się śpi w młodym wieku! Zdarzenie to zapamiętałem dokładnie choć od tamtego czasu minęło 55 lat, pozostało tak świeże, jakby zdarzyło się wczoraj.
Innego rodzaju przeżyć dostarczały nam częste ostrzały artyleryjskie przeprowadzane przez Niemców. Do widoku trupów i krwi zdążyłem się już przyzwyczaić, taka jest wojna, tłumaczyłem sobie, krwawa, okropna, pełna potwornych zdarzeń. Domy dookoła płonęły lub zamieniały się w gruzy podczas bombardowań. Nic nie mogłem na to poradzić. Na naszym podwórku stała figurka Pana Jezusa, pod którą codziennie wieczorem, kiedy nie groziły już naloty, modlili się ludzie, Po ciężkich nalotach, w chwilach strachu i zwątpienia przed figurą klękali i Żydzi, prosząc nas, katolików:
- Pomódlcie się za nas do waszego Pana Jezusa, wtedy będziemy bezpieczni!
Te rozpaczliwe prośby takie wrażenie wywierały na ludziach, że klękali i śpiewali nabożne pieśni w intencji Żydów.
Pewnego dnia, w czasie ciężkiego nalotu legł w gruzach sklep jakiegoś Żyda. Nie zważając na pożar ludzie wynosili co się dało ze sklepu i składali wszystko na środku podwórza. Powstała hałda o wymiarach 2 na 5m, wysoka na 2m. Uradowany i wdzięczny. właściciel prosił ratujących, aby wzięli sobie część towaru, ale ludzie postanowili, że nie zabiorą nieszczęśnikowi resztek jego dobytku. Właściciel prosił i błagał, ale nikt nie wziął ani jednego ręcznika, prześcieradła, nawet chusteczki do nosa! Byłem dumny z takiej postawy moich rodaków, świadczyła bowiem o wysokim morale ludzi.
Któregoś dnia przed śniadaniem skoczyłem do sklepu Braci Pakulskich[1] i kupiłem puszkę szprotek. Postanowiłem umieścić je między szybami dubeltowego okna wychodzącego na północ, wszedłem więc do mieszkania i kiedy już zamykałem okno, usłyszałem charakterystyczny huk lecących stukasów. Ujrzałem 15 nadlatujących samolotów i stałem się mimowolnym świadkiem początku bombardowania wojskowych magazynów żywności mających siedzibę przy ul. Złotej, blisko kina PALLADIUM, w linii prostej nie dalej niż 70-80 metrów od domu, w którym mieszkałem. Rozszalało się piekło! Bomby leciały z charakterystycznym wizgiem, na zewnątrz zrobiło się ciemno, jak w nocy, wokół wszystko drżało i waliło się w gruzy. W naszym domu momentalnie wyleciały wszystkie szyby. Drzwi pokoju, w którym przebywałem zatrzasnęły się tak mocno, że z trudem udało mi się je otworzyć. Wyskoczyłem na schody, chcąc uciec na zewnątrz, ale schodami nie dało się zejść, były zasłane tak grubą warstwą szkła, że zjechałem po nim, jak po lodzie. Kiedy wreszcie wydostałem się z domu, byłem kompletnie ogłuszony i ślepy. Padłem jak nieżywy na ziemię, ale leżąc słyszałem dalsze wybuchy bomb i czułem, jak ziemia się kołysze, zupełnie jak morze, kiedy płynie się łodzią. Nie przypuszczałem, że ziemia może tak falować, nigdy nie zapomnę tego strasznego przeżycia! Kiedy nalot się skończył, mniej poszkodowani lokatorzy pomogli mi dojść do siebie, jednak słuch odzyskałem dopiero na drugi dzień, pozostał również ból rąk i nóg.
Następną przygodę przeżyłem dzięki temu, że idąc do sklepu spotkałem kolegę ze szkoły Zbyszka Oraczewskiego. Był to inteligentny i bystry wesoły chłopiec, pełen fantazji i zawadiaka. Postanowiliśmy razem spenetrować różne ciekawe dla nas zakątki Warszawy. Po zjedzeniu śniadania wyruszyliśmy w teren. W pierwszej kolejności zaszliśmy na posterunek obrony przeciwlotniczej na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Przyglądaliśmy się jakiś czas, jak nasi artylerzyści starali się wyeliminować jak najwięcej samolotów niemieckich. Przeżywaliśmy chwile emocji, widząc, że wiele strzałów nie chybiło celu i samoloty szykowały się do awaryjnego lądowania, albo trafione spadały, rozbijając się. Dla szesnastolatków były to przeżycia bardzo ekscytujące, toteż odwiedziliśmy i drugi posterunek, znajdujący się (o ile dobrze pamiętam), w okolicach Alej i Nowego Światu. Mało nam widocznie było emocji, bo pamiętam, że wybraliśmy się również na Pragę. Około 1.5 km od Dworca Wschodniego, na wysokości fabryki mydła Schichta. Akurat eskadra stukasów bombardowała fabrykę, polska zaś artyleria przeciwlotnicza przeprowadzała ostrzał samolotów niemieckich. Oglądaliśmy to leżąc w krzakach bzu przy budce dróżnika, licho zaniosło nas bowiem na tory kolejowe. Widok stąd mieliśmy znakomity, czerwone pociski artyleryjskie leciały jeden za drugim, jak paciorki różańca, podczas gdy stukasy zrzucały ładunki bomb na fabrykę, wzniecając pożary i powodując niesamowity, hałas. Po godzinie obserwacji w dymie, smrodzie i huku wybuchających bomb i walących się zabudowań byliśmy tak przepełnieni strachem i grozą, że opuściliśmy nasz punkt obserwacyjny i z ulgą skierowaliśmy się w stronę Śródmieścia. Byliśmy bardzo głodni a wrażeń na długo mieliśmy dosyć. Niestety, tamten dzień miał obfitować w silne przeżycia.
Po naszym przyjściu na Nowy Świat akurat zaczęło się skoncentrowane natarcie artyleryjskie, Niemcy przeprowadzali takie w poszczególnych dzielnicach miasta. Mieliśmy pecha, bo zaledwie znaleźliśmy się na Nowym Świecie zaczął się szturm. Gęsto padające pociski zmusiły nas do szukania kryjówki w klatce schodowej jakiegoś piętrowego domu. Znajdowało się tam mnóstwo ludzi przerażonych, rozhisteryzowanych i bliskich paniki. Nam również zrzedły miny, szczególnie wtedy, kiedy potężny pocisk uderzył w szczytową część klatki schodowej, w której się schowaliśmy. Rozległ się okropny huk, gęsty dym wypełnił całe pomieszczenie, było ciemno jak w nocy. Rozległy się histeryczne krzyki kobiet:
- Uciekajmy, to gaz, puścili gaz!
Ludzie przerażeni, po ciemku rzucili się hurmem ku wyjściu. My ze Zbyszkiem zostaliśmy dosłownie wypchnięci na zewnątrz przez nacierający z tyłu tłum. Huk pocisków nie ustawał, szturm trwał bez przerwy. Leżąc obserwowaliśmy przelatujące pociski i po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że ostrzał przesuwa się w lewo, w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Kiedy przesunął się około 100 metrów w lewo, zerwaliśmy się i przebiegliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie na jakimś podwórzu były wykopane rowy strzeleckie. Schroniliśmy się w rowie, choć było w nim mnóstwo ludzi. Zbyszek jednak nie mógł wysiedzieć, kręcił się niespokojnie i po chwili rzekł:
- Adam, chodźmy lepiej do ciebie na Chmielną!
Wyskoczyliśmy z rowu, przebiegliśmy na drugą stronę ulicy i wtedy usłyszeliśmy
charakterystyczny gwizd pocisku. Padliśmy na ziemię i pozostaliśmy w leżącej pozycji aż do chwili, kiedy ostrzał się skończył. Jakie było nasze przerażenie, kiedy ujrzeliśmy, że rowy, w których niedawno szukaliśmy schronienia, zostały dosłownie posiekane pociskami. Widok był potworny, szczątki ludzkie walały się dokoła, zwisały z balkonów i przewodów tramwajowych, jęki ciężko rannych ludzi i mnóstwo krwi wokół. Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki, tym bardziej, że zaczęła się już akcja ratunkowa, prowadzona przez specjalne oddziały. Byliśmy w takim szoku, że nie zatrzymaliśmy się nawet przy naszym domu, chcieliśmy uciec jak najdalej od miejsc zagrożonych atakiem. Biegliśmy do jego domu, położonego niedaleko Placu Zawiszy, w rejonie zaplecza dzisiejszego Hotelu Sobieskiego.
Pech prześladował nas tamtego dnia, bowiem takiego ataku artyleryjskiego, jaki nam dane było przeżyć po przyjściu na miejsce, nie mógłbym sobie nawet wyobrazić! Przeczekując go, gorzko żałowałem, że nie zostałem w domu i modląc się obiecywałem sobie, że już nie będę się oddalał od mojego miejsca zamieszkania. Byłem wygłodniały, zmęczony i tak roztrzęsiony, że kiedy wreszcie wieczorem znalazłem się w domu, nie byłem w stanie nawet odpowiadać na zadawane mi pytania, rzuciłem się na wyrko i zapadłem w głęboki sen.
Zacząłem mieć problemy z pieniędzmi, w miarę upływu czasu żywność w oblężonym mieście zaczęła drożeć. Koledzy wciągnęli mnie do ulicznej sprzedaży gazet. Biegałem jak inni po ulicy, wykrzykując tytuły gazet, takich jak Kurier Warszawski, Goniec lub Ekspress. Gazety dawano nam w drukarni na „słowo honoru", po uprzednim zanotowaniu personaliów i adresu. Nie miałem smykałki do tego zajęcia, toteż szybko zmieniłem rodzaj zarobkowania, przerzucając się na dostarczanie towarów ze sklepów do domów lub z mieszkania do mieszkania. Powierzano mi np. gar zupy lub drugiego dania i trzeba było zanieść to pod wskazany adres. Miało to tę dobrą stronę, że oprócz zapłaty otrzymywałem obiad. Niekiedy przenosiłem dobra ruchome, takie jak np. obrazy, ubrania których rozmaite drobiazgi, których właściciele, bojąc się grabieży, rozparcelowywali je w różnych bezpiecznych miejscach. Działało się to na zasadzie stuprocentowego zaufania, nie wydawałem nikomu żadnych pokwitowań na pobrany towar, wszystko jednak bez wyjątku trafiało do miejsca, które wskazał właściciel. Był to zwyczaj z okresu przedwojennego, kiedy powszechnie posługiwano się posłańcami przy załatwianiu przeróżnych spraw. Pamiętam, jak kiedyś przewoziłem pociągiem na odległość ok. 30 km kwotę 10 milionów złotych, oczywiście bez żadnych pokwitowań. Reklamacji nigdy nie miałem, bowiem takie pojęcie nie było wówczas jeszcze znane.
Żywność zdobywało się w tym okresie z trudnością, kolejki po pieczywo były tasiemcowe i łatwo można było w czasie oczekiwania na chleb zostać postrzelonym przez nękających nas stale Niemców, prowadzących ostrzał z samolotów. Miałem inny, bezpieczniejszy sposób kupowania pieczywa. Niedaleko mojego miejsca zamieszkania, w rejonie dzisiejszego Placu Defilad, znajdowała się cukiernia Gajewskiego, w której, korzystając z uprzejmości właściciela, kupowałem suchary, a raczej wyschnięte bułki, których zapas przechowywano w piwnicy. Było w nich sporo robaków a raczej larw, które usuwałem krusząc bułki. Mięso, najczęściej koninę, zdobywało się "na pniu", po zabiciu konia w czasie ostrzału. Właściciel konia, chcąc chociaż trochę wyrównać sobie stratę zwierzęcia, namawiał ludzi do kupowania mięsa. Rosół z koniny bardzo smakował z sucharami, ale gotując go, trzeba było bez przerwy zbierać pianę łyżką durszlakową, toteż zawsze ktoś pełnił dyżur przy garnku gotującej się koniny. Służąca krawca wyciągnęła ze starych zapasów ryż, który dodany do rosołu, zwiększał jego wartości smakowe i odżywcze. Czasami u Pakulskich można było kupić puszkę rybek, czasami w innych sklepikach pojawiało się trochę żywności z przedwojennych zapasów. Pomagał mi również pan Stasio, który miał jakieś znajomości w magazynach wojskowych, toteż czasami przynosił parę wspaniałych, glansowanych sucharów i okrągłe kostki kawy zbożowej z cukrem.
W restauracji przy ulicy Szpitalnej, niedaleko znanego sklepu Braci Jabłkowskich, można było pożywić się zupką, do której dostawało się sporo chleba. W miarę wyczerpywania się zapasów żywności taka możliwość zdarzała się jednak coraz rzadziej, choć mam wrażenie, że za grubsze pieniądze można było tam dostać coś lepszego do jedzenia, bowiem często widziałem wchodzących klientów.
Służąca krawca miała sporo zapasów, jednak wyciągała je z ukrycia jedynie w nadzwyczajnych okolicznościach. W dniu, w którym zakończyło się oblężenie Warszawy, a co za tym idzie, ciągłe ostrzeliwania, służąca upiekła "zdobne" ciasto i poczęstowała nas prawdziwą kawą. Po takiej uczcie łatwiej nam było znieść widok Niemców wkraczających do miasta i od razu z trasy zbierających Żydów, nakazując im sprzątanie ulic.
Po wkroczeniu Niemców pan Stasio wynajął furmankę, która miała zawieźć nas do domów, jego do Piastowa, mnie do Milanówka. Niestety, podróż ta skończyła się dla mojego przyjaciela niefortunnie, został bowiem aresztowany przez Niemców i nigdy nie dowiedziałem się, jakie były jego dalsze losy. Również i mnie groziło niebezpieczeństwo, bowiem Niemcy znaleźli przy mnie harcerski bagnecik, jednak jakoś wróciłem do domu. Tak, skończyło się dla mnie oblężenie Warszawy.
[1] Znana firma handlowa zajmująca się sprzedażą win i importowanych artykułów spożywczych założona w 1857 r. W okresie międzywojennym działalność rozszerzono o produkcję żywności. W czasie okupacji produkowano marmoladę. Pierwszy sklep tej firmy powstał przy ul. Brackiej w Warszawie; istniało też kilka filii. Po II wojnie światowej firmę upaństwowiono.
Adam Bułat - Adam Bułat urodził się 21 maja 1923 r. w Dawidgródku k. Pińska na terenie ówczesnej Polski, zmarł 13 kwietnia 2010 r. w Piastowie. Należał do AK. Pseudonim z czasów okupacji - „Poraj". W 1939 r. walczył w obronie Warszawy w ochotniczej brygadzie budowy barykad i kopania rowów. Od 1940 r. uczestniczył w tajnym nauczaniu i w 1942 r. uzyskał maturę. W latach 1941-1942 ukończył szkołę metalurgiczną prowadzoną przez Politechnikę Warszawską. W latach 1945-1949 studiował na Wydziale Leśnym SGGW w Warszawie, uzyskując w 1950 r. tytuł magistra inżyniera po obronieniu pracy dyplomowej „Drewno jako surowiec w lotnictwie". Nastąpiła praca zawodowa w Piotrkowie i Białymstoku, która trwała do 1982 r., a więc do czasu przejścia na emeryturę. Bedąc już an emeryturze napisał wiele wspomnień z latch okupacji i wojny w formie zbeletryzowanej, które sukcesywnie pojawią się w internetowej części „Wspólnego Powiatu".
Redaktor działu
Imię: Andrzej
Nazwisko: Pettyn
Data ur.: 19.04.1938 r.
Miejsce ur.: Warszawa
Popularyzator wiedzy o Milanówku i zarazem animator wielu działań na rzecz miasta na niwie kulturalnej, historycznej i wydawniczej.
czytaj więcej...