Gruszczyński Stanisław (1891-1959) - Droga życia Stanisława Gruszczyńskiego
2011-07-22W lutym 1969 r. minęło 10 lat od zgonu znakomitego śpiewaka Opery Warszawskiej - Stanisława Gruszczyńskiego (1891-1959). O wielkich walorach wokalnych tego niezwykłego tenora pisano wielokrotnie, a po dziś dzień nadawane sporadycznie stare płyty S. Gruszczyńskiego budzą podziw.
Nie o jego wartościach artystycznych chcę mówić w tym wspomnieniu, lecz o jego drodze życiowej, która w różnorodnych wersjach urosła do niemal biblijnej agendy o królu Saulu, który z pasterza stał się władcą.
S. Gruszczyńskiego znałem lat kilkadziesiąt, a od 1945 r., zamieszkując stale w Milanówku, widywałem się z nim bardzo często. O początkach swej życiowej kariery opowiadał chętnie i bez żadnych retuszów.
- Mój pierwszy awans społeczny to ucieczka z biednej, chłopskiej zagrody do Wilna, gdzie przyjęto mnie na służbę do renomowanej cukierni Strahla, przy ul. Nowogieorgiewskiej (późniejszej Mickiewicza). Moją całodzienną pracą było kręcenie lodów. Byłem po prostu asem krętaczy. Możecie zapytać naocznego świadka. Właśnie tu, w Milanówku, ówczesny mój kolega od Strahla prowadzi ciastkarnię po dziś dzień.
Następna moja posada była awansem z przypadku. Na święta przyjechał na Wileńszczyznę krewniak mój, kelner z Zawiercia, i zabrał mnie do tego niewielkiego, lecz ruchliwego miasta. Zostałem pikolakiem, choć już wówczas byłem chłopem na schwał...
Potem zostałem młodszym kelnerem w Sosnowcu. Tu właściwie zaświtała mi gwiazda przewodnia. Sosnowiec to szczęśliwe miasto dla śpiewaków, przecież Kiepura też się tu urodził i wychował w cieple ojcowskiej piekarni...
Młodzieńczy Staś Gruszczyński chętnie popisywał się swym dźwięcznym głosem, śpiewając na życzenie klientów w restauracji, na amatorskich estradach i okolicznościowych uroczystościach koleżeńskich.
Pewnego wieczoru w gabinecie restauracji znaleźli się trzej stateczni dżentelmeni, którzy po kolacji, będąc w wesołym nastroju, poprosili Stasia o śpiew.
- A co byś pan zrobił, gdybym zaproponował panu wyjazd na mój koszt do Warszawy i umożliwił panu kształcenie się na śpiewaka? - powiedział z uśmiechem jeden ze słuchaczy.
- Prosiłbym pana o kwadrans czasu na spakowanie walizki - odrzekł śpiewający pikolak.
- Na tym epizodzie skończył się kelnerski etap mojego życia, który wspominam zawsze z rozczuleniem - mawiał Gruszczyński. - Zawód kelnerski uważałem zawsze za równie godny szacunku jak każdy inny. Jeżeli już w okresie mojej szczytowej kariery operowej dałem w pysk wyskrobkowi, który krzyknął za kulisami: „kelner, dwa piwa", uczyniłem to jedynie ze względu na łobuzerski wybryk. Zresztą za czyn mój zostałem odpowiednio ukarany. Sąd skazał mnie na 3 złote grzywny.
Po czym pokazał mi odpis wyroku sądowego, który oskarżycielowi honoru nie zwrócił.
Nauka śpiewu w Warszawie, prowadzona sumptem przygodnego mecenasa, rozpoczęła się u organisty kościoła Pijarów na ulicy Świętojańskiej.
Sam profesor zachwycił się swoim uczniem, a ponieważ na niedzielnych tzw. arystokratycznych mszach, o godz. wpół do pierwszej śpiewali często artyści warszawskich scen muzycznych, zdecydował się w ich obecności zaprodukować swego pupila.
Tej niedzieli śpiewali Morlacci i Stern - członkowie zespołu Opery.
Zdumieni materiałem głosowym Gruszczyńskiego, postanowili przedstawić fenomen Ludwikowi Śliwińskiemu, dyrektorowi Operetki Warszawskiej.
Od tej chwili rozpoczęła się zawrotna kariera śpiewaka.
Jego niezapomniane początki w operetce, a w krótkim czasie w operze, należą do krytyków muzycznych, którzy dawno wypowiedzieli swoje słowo, zaliczając S. Gruszczyńskiego do największych rodzimych talentów. Tak jest, talentów! Był on bowiem nie tylko świetnym śpiewakiem, lecz również nieprzeciętnym aktorem.
Wszystkie wcielenia sceniczne bohaterskich postaci, poczynając od Parysa w Pięknej Helenie, a kończąc na Radamesie czy Lohengrinie, charakterystyczne kreacje Otella czy Eleazara potwierdziły talent dramatyczny śpiewaka. Widziałem również w ostatnim dziesięcioleciu życia S. Gruszczyńskiego, kiedy to w Powiatowym Wydziale Kultury[1] organizował przedstawienia amatorskie, jak grał Wistowskiego w Grubych rybach Bałuckiego i inne role w kilku jeszcze komediach. Talent aktorski z bożej łaski.
Jeszcze na kilka lat przed zgonem dyrekcja opery zaprosiła S. Gruszczyńskiego, aby odegrał niemą rolę Wiarusa w Hrabinie. Podziwiano jego mimikę, ponieważ wtedy już nie śpiewał. Gdzie ten człowiek uczył się gry scenicznej, skoro jedynym jego profesorem przed występem w „Nowościach" był organista?
Może ta niespotykana łatwość osiągania powodzenia w każdej dziedzinie życia stała się w końcu jego bezdrożem, na które począł zbaczać.
Luksusowa willa w Milanówku[2], stajnia wyścigowa z pomieszczeniem dla trenera i koni - na wszystko nawet bardzo znaczne zarobki śpiewaka poczęły nie wystarczać. Należy dodać do tego nieustający przepływ gości. Ten genre spędzania czasu podziałał fatalnie nie tylko na kieszeń, ale i na piękny głos tenora.
Nastąpił pierwszy zmierzch. Jeszcze przez pewien czas sukcesy, ale już nie w Operze, lecz w ,,Morskim Oku", później tylko występy w kinie na Pradze.
I trzeba było aż takiej degrengolady, aby otrzeźwieć. S. Gruszczyński zmienił radykalnie tryb życia i począł leczyć swój bezcenny głos. Po roku przerwy wystąpił w Operze w roli Cania w Pajacach i porwał nie tylko tłumy, ale i cały świat muzyczny. Niestety, woli odrodzenia nie starczyło na długo. Wkrótce nastąpiło powtórne załamanie, tym razem już bezpowrotnie.
Poruszyłem dwa elementy w życiu S. Gruszczyńskiego: śpiew i wino, pozostał jeszcze trzeci: kobieta! Na to trzecie hobby nie wystarczy felietonu. Jak mówił o bohaterskim tenorze reżyser Opery Henryk Kowalski: Uroczy chłop, znacie go przecie, śpiewa w operze, kocha w balecie.
Sytuacja finansowa S. Gruszczyńskiego pod koniec jego życia nie była specjalnie dokuczliwa. Miał niezłą emeryturę, otrzymał z racji czterdziestoletniej rocznicy rozpoczęcia pracy artystycznej znaczny zasiłek i to zarówno od Ministerstwa Kultury, jak i kolegów z Opery. Jednak ,,rozlewny" charakter śpiewaka nie zezwalał na oszczędności.
W Milanówku cieszył się wielką popularnością, nawet wśród węglarzy, przekupek, a zwłaszcza u wszystkich miejscowych właścicieli zakładów gastronomicznych.
Kiedy dyrekcja Opery zajęła się gorliwie pogrzebem zmarłego na serce mistrza, w czasie wynoszenia zwłok z jego więcej niż skromnego mieszkania zdarzył się wzruszający epizod. Zebrany na ulicy tłum zażądał natarczywie otwarcia trumny. Ponieważ uprzednio nie dopuszczano ludzi do pośmiertnych odwiedzin, teraz, w ostatniej chwili ustawiono na ulicy dwa taborety, na których złożono trumnę[3].
Byłem świadkiem łez, jakimi szary tłum żegnał przyjaciela Gruchę.
Działo się to na dwa dni przed pompatycznym pogrzebem na Powązkach, uwiecznionym nawet w telewizji.
Dwaj kochankowie „CARMEN"
Stanisław Gruszczyński śpiewał don Joségo w okresie pełni swej sławy i rozkwitu walorów wokalnych. Bodaj w tym samym czasie Jan Kiepura debiutował w Operze Warszawskiej. Od tej pory między starszym i młodszym kolegą nawiązały się przyjacielskie stosunki. Usposobienia i zamiłowania obydwu świetnych tenorów były różne, jedynie głosy jednako piękne, choć różne w barwie.
Gdyby doszukiwać się różnic u mistrzów, należałoby powiedzieć, że pełen temperamentu, bohaterski tenor S. Gruszczyński był bez wątpienia większym uczuciowcem niż roztkliwiający do głębi tenor liryczny - Jan Kiepura.
Obydwaj manifestowali swe uczucia patriotyczne. Mistrz Stanisław, mimo pozłacanej oferty odśpiewania Lohengrina w Operze Berlińskiej, uwarunkował zgodę śpiewaniem partii po polsku i, mimo zrozumiałych w tej epoce oporów, dopiął swego. Może to i niewielkie zwycięstwo w dziejach dumy narodowej, ale ładne.
Wracam do wspomnień o Carmen, do których asumpt dała mi premiera w Teatrze Wielkim.
Kreacja S. Gruszczyńskiego w partii don Joségo zadziwiała nie tylko maestrią wokalną, lecz bodaj na równi wyrazem znakomitej gry aktorskiej. Wielokrotnie zastanawiałem się, podziwiając zdolności aktorskie śpiewaka, skąd powstały te natchnione pomysły odtwarzania wielu niezwykłych postaci. To, co w grze scenicznej u najznakomitszych nawet śpiewaków było zaledwie poprawnością, u S. Gruszczyńskiego stawało się kreacją wysokiej rangi. Toteż nie dziwię się wynurzeniom Jana Kiepury, wyrażonym w liście do kolegi Stanisława, który sam czytałem i który świadczył o rzetelnym uznaniu kunsztu S. Gruszczyńskiego. Powinien się on odnaleźć w szkatułce pamiątek, w jednym maleńkim pokoiku w Milanówku - ostatniej siedzibie śpiewaka. Tam również znajdowała się fotografia J. Kiepury, opatrzona bardzo serdeczną dedykacją.
A oto, jak wyglądała treść listu, skopiowanego z mojej pamięci:
Drogi Mistrzu!
Dawno marzyłem, ażeby zaśpiewać don Joségo i mimo kilkakrotnych ku temu okazji odkładałem zrealizowanie marzenia. Główną przyczyną mego niezdecydowania była zbyt wyrazista wizja Pańskiej kreacji. Nie wierzyłem, abym kiedykolwiek mógł osiągnąć taki szczyt doskonałości. I wreszcie pokusa przemogła, uległem namowom dyrekcji Opery Wiedeńskiej, a ponieważ samą partię opanowałem dawno, za kilka dni śpiewam tu don Joségo.
W tej przedpremierowej tremie pocieszam się myślą, że aczkolwiek nie dorównam Panu, będę się starał zbliżyć do Pańskiej wielkiej roli. Z serdecznymi pozdrowieniami
- Jan Kiepura
List pisany był z Wiednia w okresie przebrzmiałej już sławy S. Gruszczyńskiego, gdy mieszkał w Milanówku i bynajmniej nie w swej dawnej pałacowej willi.
Nie widziałem ani nie słyszałem J. Kiepury w Carmen. Śpiewał ponoć znakomicie.
W lamusie mojej pamięci pozostało mi jeszcze jedno wspomnienie z dziedziny przyjaznych stosunków obydwu tenorów. Niezbyt szanowane serce S. Gruszczyńskiego poczęło coraz częściej zapominać o rytmicznej pracy. Przestał brać udział w mimicznych już tylko rolach w Operze Warszawskiej, gdzie zawsze pamiętano o świetnej przeszłości mistrza Stanisława. Było to dokładnie w dzień wigilijny 1957 r. Odwiedziłem S. Gruszczyńskiego, który pokazał mi świeżo otrzymaną od J. Kiepury depeszę, utrzymaną w serdecznym tonie.
Dziś obydwaj kochankowie Carmen występują już w niebiańskiej operze, a w uznaniu ziemskich zasług wyrosły im zapewne skrzydła u ramion... Śpiewają w najlepszych ensemblach, przy wtórze chórów anielskich.
„Przed pół wiekiem w stolicy", LSW 1971 r.
[1] Po wojnie, już po zakończeniu kariery śpiewaczej, S. Gruszczyński pracował w Powiatowym Domu Kultury w Grodzisku Maz. Występował w amatorskich przedstawieniach w Teatrze Letnim w Milanówku, m.in. grał Wistowskiego w "Grubych rybach" Bałuckiego. Wyróżniał się nieprzeciętnym talentem aktorskim, mogli go podziwiać, a zwłaszcza jego mimikę, miłośnicy opery, kiedy na kilka lat przed zgonem dyrekcja Opery Warszawskiej zaprosiła go do odegrania niemej roli Wiarusa w "Hrabinie" - (przyp. AP).
[2] Willa nazwana przez S. Gruszczyńskiego Zacisze istnieje po dzień dzisiejszy. W 1935 r. za długi śpiewaka willę przejął Bank Gospodarstwa Krajowego, a w 1936 r. właścicielami jej zostali Karin i Aleksander Brzuzek. Po wojnie - jak informuje Katarzyna Chrudzimska-Uhera w "Architekturze Milanówka" - wille objęto przymusowym kwaterunkiem, m.in. mieściły się w niej niektóre klasy Szkoły Podstawowej nr 3, natomiast w latach 1950-51 - zasadnicza szkoła odzieżowa, a następnie w części parterowej willi sklep meblowy grodziskiego PSS „Społem". Obecnie willa znajduje się w rękach prywatnych i stanowi własność aktorki Krystyny Jandy i operatora filmowego Edwarda Kłosińskiego, którzy przywrócili willi dawną świetność.
[3] Pożegnanie wielkiego śpiewaka wspomina w następnym rozdziale tej książki zaprzyjaźniony z nim Henryk Ochman, który w pobliżu jego miejsca zamieszkania miał swój zakład mechaniczny.
Redaktor działu
Imię: Andrzej
Nazwisko: Pettyn
Data ur.: 19.04.1938 r.
Miejsce ur.: Warszawa
Popularyzator wiedzy o Milanówku i zarazem animator wielu działań na rzecz miasta na niwie kulturalnej, historycznej i wydawniczej.
czytaj więcej...