Bezpłatna gazeta kulturalo-informacyjna: Grodzisk Mazowiecki, Milanówek, Podkowa Leśna, Zabia Wola, Baranów, Jaktorów, Brwinów, Otrębusy

Lekcja człowieczeństwa

2011-07-26

W chwili wybuchu drugiej wojny światowej miałam 8 lat, zdałam właśnie do III klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy w Warszawie: rodzice, ja i młodsza o dwa lata siostra. Z pierwszych dni wojny zapamiętałam ogłaszane przez radio komunikaty o zbliżających się bombowcach niemieckich, warkot samolotów i huk spadających bomb. Pamiętam ucieczkę z Warszawy ciężarówką na wschód, byle dalej od Niemców, i strach, gdy nad nami pojawił się nieprzyjacielski samolot. Pamiętam także nasz powrót do okupowanej Warszawy, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam Niemców.

To, co się naokoło mnie działo w warunkach okupacyjnych, uważałam za coś... zupełnie normalnego. Godzina policyjna - wiadomo, nie wolno być na ulicy, bo za to grozi kara śmierci. Za nie zaciemnianie okien - kara śmierci. Za pomoc Żydom - kara śmierci. Za naukę na tajnych komple­tach - kara śmierci. Trzeba oddać radio - kto nie odda, ten będzie rozstrzelany. Mamusia nie ma Ausweisu, bo nie pracuje - nie powinna wychodzić z domu, bo może być łapanka, a wtedy z pewnością zostanie wy­wieziona do obozu koncentracyjnego lub do Niemiec na roboty. Odmrożone ręce, nogi, brak odpowiedniego ubrania, jedzenia i rozrywek, nawet kina (bo tylko świnie siedzą w kinie) - to też była rzecz normalna. I co­dzienny niepokój, czy ojciec wróci z jedenastogodzinnej pracy. I wszędzie tajemnice, dzieci nie mogą ich znać, bo to niebezpieczne. Tak więc do wybuchu Powstania Warszawskiego życie biegło - jak mi się wtedy zdawało - „normalnym" trybem. Uczyłam się wprawdzie na tajnych kompletach, ale prócz kilku fałszywych alarmów nic się nie stało. Dopiero potem zaczęły się niecodzienne przeżycia.

W ostatnich dniach sierpnia 1944 r. wydano rozkaz opuszczenia domów i zebrania się przed sierocińcem „Nasz Dom", prowadzonym wówczas przez Marynę Falską. Wolno było zabrać ze sobą tylko ręczny bagaż. Za pozostanie w domu groziła kara śmierci. Pamiętam, że wzięłam ze sobą trochę sucharów, jedną zmianę bielizny i palto zimowe.

Wyszliśmy na plac przed „Naszym Domem", rodzice, ja, siostra, ciocia Stasia, siostra mamusi oraz osiemdziesięcioletnia babcia Dreszerowa, matka dwóch generałów (Gustawa Orlicz-Dreszera i Rudolfa Dreszera). Wzięli­śmy ze sobą na smyczy ukochanego kundla Muszkę.

Na placu tłumy wynędzniałych ludzi i dobrze odżywieni esesmani z wiel­kimi wilczurami na smyczach. Tu odbyła się wstępna selekcja. Starcy i cho­rzy zostali brutalnie oddzieleni od nas. I choć Niemcy mówili, że zostaną przewiezieni ciężarówkami, bo nie mają sił iść, nie wierzyliśmy im. Pamię­tam, że patrzyłam ze zgrozą, jak zabierają od nas babcię, która nie miała przy sobie prawie nic, bo nie miała siły nic nieść. Byłam wtedy pewna, że nie zobaczę jej więcej. I tak się stało. Nie zabili jej jednak już wtedy. Musiała samotnie przeżyć głód i poniewierkę, umarła w kilka miesięcy później w ja­kimś na prędce zorganizowanym domu starców, gdzieś daleko od Warsza­wy. Dowiedzieliśmy się o tym już po jej śmierci. Nasz pies wysunął głowę z obroży i zgubił się w tłumie. Chciałam go złapać, ale nie można się było ruszyć, bo Niemcy stali z wycelowanymi w nas karabinami. Ustawiono nas w długi pochód i kazano iść - nie wiadomo dokąd. Szliśmy długo, byliśmy bardzo zmęczeni, pić się nam chciało. Nie wolno się było jednak zatrzymać, gdyż do ludzi uciekających lub pozostających w tyle strzelano. Ciągle sły­chać było strzały. Wlekliśmy się ostatkiem sił. Tak doszliśmy do Włoch. Tam czekały już na nas pociągi. Kazano nam wsiąść do wagonów, zaplom­bowano je i pojechaliśmy.

Jazda pociągiem nie trwała długo. Po niecałej godzinie znaleźliśmy się w obozie przejściowym w Pruszkowie. Przypomi­nam sobie ogromną halę z betonową podłogą, na której rozłożone były zniszczone, rojące się od robactwa maty. Na każdej macie rozkładała się jedna rodzina. W Pruszkowie przebywaliśmy tydzień. Pamiętam wydawaną dwa razy dziennie czarną, nie słodzoną kawę i raz dziennie - rzadką zupę z brukwi. Kto miał talerz lub kubek, ten był w lepszej sytuacji, bo mógł jeść zupę i pić kawę. Myśmy nie mieli żadnego naczynia. Później tatuś postarał się o jakąś puszkę, z której wszyscy kolejno korzystaliśmy. Codziennie rano w końcu hali zbierał się tłum. O ustalonej godzinie wrota się otwierały i ludzie wysypywali się z mroku hali na jasność dnia. Tu odbywała się następna selekcja. Wiedzieliśmy, że Niemcy mogą z nami zrobić, co zechcą: zabić, zabrać do obozu koncentracyjnego, wywieźć na roboty lub wypuścić.

Mieliśmy szczęście - nie rozdzielono nas tak jak wiele innych rodzin. Wepchnięto nas do wagonów, wagony zaplombowano i wywieziono w nie­wiadomym kierunku. Tym razem podróż była długa, myślę, że trwała kilka dni. Nie dostawaliśmy nic do jedzenia i picia, a pociąg krążył po Polsce, zatrzymywał się na różnych stacjach, stał wiele godzin na bocznicach. Lud­ność miast, przez które przejeżdżaliśmy, organizowała dla nas pomoc. Przez okna wagonów podawano nam wodę, pomidory, chleb.

Wreszcie pewnej nocy pociąg zatrzymał się gdzieś w polu, odplombowano wagony i kazano nam wyjść. Pamiętam nasz strach przed niewiadomym. Ale nie strzelano do nas. Powlekliśmy się do pobliskiej wsi. Tam ludzie zorga­nizowali dla nas pomoc. Pozwolili nam przenocować w stodole. A następ­nego dnia ugotowali dla nas zupę - gęsty krupnik na gęsi, po którym my, dzieci, pochorowaliśmy się. Za bardzo byliśmy wygłodzeni, a zupa zbyt tłusta. Pamiętam nasz kilkudniowy pobyt w tej wsi. Byliśmy brudni, zawsze­ni, zaszokowani. Pamiętam, że porobiły mi się jakieś krosty na języku i pod­niebieniu - byłam głodna, a jeść nie mogłam.

Po kilku dniach pojechaliśmy do Krakowa i zatrzymaliśmy się u koleżanki mojej mamusi, jeszcze ze stu­diów. Po dwóch dniach pojechaliśmy do Milanówka do mojego dziadziu­sia Józefa Kuczyńskiego, który zajmował z żoną, ciocią Wandzią, piętrową willę położoną na granicy Milanówka i Grodziska, w ustronnym i spokojnym miejscu[1]. Dziadkowie przywitali nas ze łzami radości. Nie wiedzieli przecież, czy żyjemy. Nasz przyjazd stał się przyczyną małego zamieszania, gdyż cały dom - a było tam pięć pokoi, dwie kuchnie, weranda i strych - był zajęty przez takich jak my wysiedleńców. Okazało się, że ciocia Wandzia od wielu dni codziennie jeździła do Pruszkowa próbując się czegoś dowiedzieć o nas i swojej warszawskiej rodzinie. Odwiedzała także punkt pomocy wysiedleńcom RGO w Milanówku[2]. I z każdej takiej wyprawy wracała z bezdomnymi ludźmi.

W najtragiczniejszej sytuacji byli Żydzi ukrywający się dotychczas w Warszawie, a teraz z niej wysiedleni. Jak wiadomo, za udzielanie pomocy Żydom groziła śmierć[3]. Ciocia Wandzia wynajdywała takich właśnie nie­szczęśników i sprowadzała do swojego domu. Pamiętam, że w jednym pokoju mieszkała rodzina żydowska: dwie siostry i syn jednej z nich, Lutek (podobno wnuk twórcy esperanta Zamenhofa)[4], pani Fedorowicz też Żydówka oraz pewien trzydziestoletni Żyd. Na piętrze mieszkała inna ży­dowska rodzina: ojciec, matka i dziesięcioletnia córka, a na strychu matka z jedenastoletnią córką, która miała rysy tak typowo semickie, że nie wolno jej było nikomu się pokazywać. Bawiłyśmy się z nią, a ciocia Stasia uczyła te dwie dziewczynki polskiego, rachunków, rysunków, bo do szkoły nie mogły oczywiście chodzić.

W mieszkaniu dziadków przebywało stale dwadzieścia, a czasem i wię­cej osób. W naszym pokoju - pięć, potem siedem osób. W końcu września przy­szła ranna ciocia Jula z trzynastoletnim synem Stasiem, odkopani przez powstańców spod gruzów zburzonego domu na Żoliborzu, przy ul. Kossaka 13, w którym zginęło wiele ludzi, a wśród nich babcia i ciocia. Ponadto przewijało się wielu potrzebujących schronienia na dzień lub dwa.

Postępowanie moich dziadków wydawało mi się zupełnie normalne. I to, że dzielili się z nami wszystkim, i to, że do skromnego obiadu zasiadało po kilkanaście, często zmieniających się osób. I to, że ryzykowali życiem, ukrywając Żydów... Pamiętam chwile przerażenia, gdy w tej zazwyczaj spokojnej okolicy Milanówka pojawili się Niemcy. Chodzili po domach i czegoś szukali. Osiem­nastoletni Lutek[5], podobny do Żyda (tu nie chodziło o to czy ktoś był Ży­dem, czy nie, ale o to, czy był typem semickim), uciekł na dach, a mieszka­jącą na strychu żydowską dziewczynkę, która „miała śmierć wypisaną na twarzy", ktoś zabandażował i owinął w pierzynę, tak że prawie jej nie było widać. Ciocia Wandzia, biegle znająca język niemiecki, oprowadzała Niem­ców po domu. Gdy otworzyła drzwi na strych, powiedziała, że tu leży chora na tyfus. I Niemcy cofnęli się. Jeszcze raz mieliśmy szczęście.

Dom moich dziadków w Milanówku przyjął nas i innych wysiedleńców pod swój dach z całą serdecznością i zrozumieniem. Ale niestety, pamiętam również i takie domy w Milanówku, luksusowe, przestronne, pięknie umeblowane, gdzie były dywany, palmy i... ani śladu wysiedleńców. Odwiedzałam te domy jako handlarka sprzedająca kawę zbożową, świece i inne drobiazgi; a także jako koleżanka szkolna prosząca o pożyczenie potrzebnych do nauki książek. W Milanówku bowiem także uczęszczałam na tajne kom­plety.

Potem skończyła się wojna. Wróciliśmy do Warszawy.



[1] Była to ulica Boczna Słowackiego, obecnie Grodziska (boczna obecnej ul. Zamenhofa).

[2] Punkt RGO mieścił się w tzw. willi Tura, róg ul. Krakowskiej i Żabiego Oczka.

[3] Systematycznie organizowane były polowania na Żydów, z których wielu szukało schronienia w Milanówku. Żydzi wyróżniający się odrębnością języka i stroju praktycznie nie mieli szans na przeżycie. „Polowania te - zanotował Stanisław Rembek w swojej znakomitej książce „Wyrok na Franciszka Kłosa" (Wydawnictwo „AGAWA", W-wa 2000 r.) - ułatwiali Niemcom w pierwszym rzędzie sami Żydzi, dzięki wrodzonej sobie lekkomyślności i ruchliwości. Gdy tylko bowiem otrząsnęli się z grozy swych przeżyć w gettcie, kręcili się wszędzie, wpadając  w oczy zgrai szpiegów, volksdeutschów i szantażystów. Poza tym zdarzały się doniesienia sąsiadów, a zwłaszcza sąsiadek, donosicielkami bowiem były nieraz stare baby. Były to zresztą porachunki potworne, Niemcy bowiem mordowali oprócz Żydów również tych, którzy ich ukrywali." (przyp.  AP).

[4] W 2000 r. w wywiadzie udzielonym Romanowi Dobrzyńskiemu i zawartym w książce "Ulica Zamenhofa" (Wyd. "Kleks", Bieslko-Biała) Ludwik Zaleski-Zamenhof o schronieniu się z matką w Milanówku powiedział: „Wybraliśmy Milanówek. Podwarszawskie miejscowości dawały lepsze schronienie niż miasto."

[5] Według przekazanej mi w 1984 r. relacji Wandy Seniszyn (mieszkającej w czasie wojny w sąsiednim domu) był to rzeczywiście wnuk dra Ludwika Zamenhofa, twórcy języka międzynarodowego esperanto - L. Zaleski-Zamenhof. Przeżył on ostatni rok wojny wraz z matką w Milanówku i w styczniu 1945 r. oboje przenieśli się do Warszawy. Według p. Seniszyn przeczekał on obławę, jaką zorganizowała w tej okolicy grodziska żandarmeria niemiecka, leżąc przez kilka godzin na dachu domu przy ul. Chopina 7 (na pograniczu Grodziska i Milanówka). W celu upamiętnienia pobytu i uratowania się rodziny Zamenhofa w 1987 r. - w setną rocznicę wydania pierwszego podręcznika do nauki jęz. esperanto - sąsiedniej ulicy prowadzącej do Grodziska nadano nazwę ulica Ludwika Zamenhofa (przyp. AP).

Danuta Gajkowicz

Redaktor działu

Andrzej Pettyn

Imię: Andrzej
Nazwisko: Pettyn
Data ur.: 19.04.1938 r.
Miejsce ur.: Warszawa

Popularyzator wiedzy o Milanówku i zarazem animator wielu działań na rzecz miasta na niwie kulturalnej, historycznej i wydawniczej.

czytaj więcej...